C1R11

*niebetowany!


„Sekundarny”


Następne pokolenie zawsze wyprzedzi poprzednie.
To jeden z nigdy nie kończących się cyklów życia.

– Kakashi –


Wstając nazajutrz z łóżka, nie miał pojęcia skąd wziął się u niego tak olbrzymi ból brzucha, głowy, dłoni, nóg… Sam już nie wiedział, co bolało go bardziej. Niezależnie, o której z części ciała pomyślał, wyobrażał sobie jakby ktoś bez przerwy przeprowadzał w danym miejscu domięśniową iniekcję.
Christoph przez chwilę zastanawiał się, co robił dzień wcześniej, a co mogło stać się powodem tak fatalnego samopoczucia. Szybko dał jednak za wygraną, z żalem odkrywając, że nie wydarzyło się przecież nic niepokojącego. Z drugiej strony, może to i nawet lepiej. Brian posądzał go o utratę pamięci krótkotrwałej na skutek traumatycznego przeżycia. Jedyna luka w pamięci jaką potrafił opisać to właśnie ta, związana z tym, czego nie wiedział, a co na myśl przychodziło jego przyjacielowi... Jakby nie było, ten kto powiedział, że myślenie nie boli, prawdopodobnie nigdy nie znajdował się na jego miejscu. Ochota na to, by palnąć temu komuś w łeb nabrała niespodziewanej mocy i oczami wyobraźni już chwytał za kij baseballowy swojego ojca, by zamaszystym ruchem, wymierzyć solidne uderzenie tej blond czuprynie.
Na spokojnie, raz jeszcze przeanalizował, a przynajmniej starał się to zrobić, to, co spotkało go wczoraj. Nie był pewny, czy czasem nie pominął jakiegoś ważnego, naprowadzającego szczegółu. Dzień zaczął od, pójścia do szkoły, mimo iż była sobota. Siedział w bibliotece, chcąc dokończyć swój projekt na historię i angielski. Wciąż był jedyną osobą, która tego jeszcze nie zrobiła, a przecież jeszcze zmienił tematy prac, choć sam nie pamiętał już nawet dlaczego. Kiedy skończył tworzyć rozległe opisy, wydrukował, oprawił i zaniósł oba teksty do skrzynki ostatnich – pudełka znajdującego się pod odpowiednimi klasami, do których uczniowie wrzucali zaległe prace, by już nie musieć szukać konkretnych nauczycieli do przedmiotu – wygodne rozwiązanie, musiał przyznać. 
Co dalej, zastawiał się, jednak ból w skroniach nie pozwalał mu się zanadto skupiać. W swoich rozmyślaniach doszedł do momentu, w którym spotkał się z Brianem. Jego przyjaciel ponownie zachowywał się przy nim dziwnie – wymyślając niestworzone historie, w które wplatał właśnie Christopha. Warren zdążył już przywyknąć do takich sytuacji i był przekonany, że to pewnie nie ma większego znaczenia i tym razem. Myślał dalej: Evlerowi udało się zaciągnąć go ponownie do Blackbull Jam i z tego co zapamiętał spomiędzy każdego z wypitych piw, tym razem grali już lepszą muzykę. Wypił jedno ciemne, kilka złotych, gdyż Brian zastawił nimi cały stolik, przy którym usiedli, mówiąc, że taka okazja na tani browar może się już nie powtórzyć i nie należy tego zmarnować. Po wszystkim, Chris wrócił do domu. 
Nic nadzwyczajnego, a jednak w głowie miał dziwne coś, co podpowiadało mu, że to jednak nie wszystko, co miało miejsce. Jak na złość jednak, nie mógł sobie nic przypomnieć.

(o)

Gdyby ktoś stał nad jego łóżkiem i przez dłuższy czas obserwował go pogrążonego we śnie, zauważyłby jak bardzo te sny są intensywne. Gałki oczne pod zamkniętymi, ale ciągle drżącymi powiekami, wędrowały z jednego kącika oczodołu do drugiego i z powrotem, i tak w kółko... 
Wydawać by się mogło, że nic nie jest w stanie przerwać męczarni na jaką skazywały go senne demony. 
Mimo usilnych starań przebudzenia się, nie były to świadome sny, nad którymi miał jakąkolwiek władzę. Nad niczym nie sprawował pełnej kontroli. Ilekroć szczypał się w przedramię, zaciskał mocniej powieki lub powtarzał sobie, że chce się obudzić, nie działo się nic poza tym, że siniaki na ciele szybko zmieniały kolor z zielonego na purpurowy. Odnosił też wrażenie, że te nadnaturalne, mroczne siły, śmiały się z niego i jego nieudolnych starań. Więc uciekał. 
Biegł, potykając się o kamienie, korzenie. Biegł po żużlowej drodze, gdzie drobne kamyki wbijały się w jego gołe stopy. Uciekał przez gorący piasek, w którym grzęzły mu nogi, jakby pochłaniało je bagno. Biegł  i jedynym czego pragnął było móc się ukryć. Pierwszy raz od bardzo dawna nie myślał o niczym innym, jak tylko przestać się bać.
Pocił się, głośno przełykał ślinę, oddychał ciężko, a nawet popłakiwał. Od czasu do czasu w pokoju można było usłyszeć ciche łkanie, jednak nie przypomniało ono zwykłego płaczu, wywołanego na przykład złym lub smutnym wydarzeniem. Było to raczej coś na kształt cichej modlitwy wysyłanej ku przestworzom, by te, przynajmniej raz, zdołały obronić jednego ze swych wiernych. Najczęściej jednak, można było usłyszeć pewne zdanie, które pogrążony w koszmarze wyszeptywał pod nosem. Powtarzał w kółko jedno i to samo, jak zaklęcie, którego zadaniem było chronić...
W pewnym momencie, kiedy mężczyzna znalazł się już na granicy swoich możliwości, a sen stał się zbyt realny, nastąpił moment wybawienia – z impetem zerwał się z łóżka i będąc już biegu, dopiero otwierał oczy. 
Gdyby chwila z jego przebudzenia trwała nieco dłużej, rozpędzony z pewnością wpadłby na ścianę, tymczasem podszedł do niej, rozkładając ręce. Przesunął smukłym palcami po gładkiej, białej powierzchni, a na skórze jego opuszków zostały ślady kurzu. Przyjemnie chłodna tafla koiła jego rozerwane na strzępki nerwy, które powoli, acz sukcesywnie sklejały się ze sobą z powrotem. 
Oddychał. Wpierw szybko, spazmatyczne, później coraz wolniej, robiąc głębsze wdechy. Powietrze chwilę grzęzło w jego płucach nim ze świstem wypuszczał je ustami. 
Dotykając wciąż ściany kilkoma palcami jednej ręki, przesuwał się w przód i w tył, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Coś nie dawało mu spokoju, jednak nie potrafił sobie przypomnieć o co chodziło. Niemniej, przeraziło go wyobrażenie strachu, które gdzieś jeszcze czaiło się w zakamarkach jego świadomości. Nie miał pojęcia skąd to się tam wzięło i jak długo chciało pozostać w czeluściach jego pamięci.
Kiedy doszedł do rogu, miejsca spotkania dwóch ścian, uklęknął, a raczej osunął się na posadzkę. Drewniane panele były znacznie cieplejsze w dotyku niż betonowa ściana. Usiadł, podkulając kolana pod brodę. Kołysał się w przód i w tył, by po jakimś czasie w takiej embrionalnej pozycji usnąć.
– Co się stało, Al? – zapytała jego przyjaciółka z rana, kiedy znalazła go leżącego na podłodze. 
U szczytu jej blond czupryny mężczyzna zauważył ciemne odrosty, co zdradzało fakt, że platyna nie jest jej naturalnym kolorem włosów. Aurem znał już dłuższy czas i wiedział, że nie lubiła swojego naturalnego, a wizerunek był jej metodą na walkę z nudnym światem. Nigdy jej tego wcześniej nie powiedział, ale gdy się ją już lepiej pozna, staje się jasne, że w jej towarzystwie nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie.
– Nari... – Zachłysnął się powietrzem, jakby wodą, tonął.
– Allo? – ponowiła pytanie, ale mężczyzna nie wiedział co ma jej niby odpowiedzieć. 
Sam ledwo pamiętał czemu spał w rogu pokoju na ziemi, zamiast na swoim ogromnym i wygodnym łóżku. Jedyne czego był świadom to dziwny lęk, wrażenie zimna powodującego dreszcze, jednak nie był przekonany o tym, czy chce o tym mówić właśnie jej.
Nari, bo tak zwykle zwracał się do niej Allo – po nazwisku (ale ona także nie używała jego pełnego imienia, które skracała do prostego „Ala”. Pełnego imienia używała jedynie w określonych przypadkach, głównie wtedy, gdy się martwiła, albo chciała go wkurzyć), nie powiedziała nic więcej. Podeszła i kucnęła przy nim, by po chwili mocno go objąć, tuląc się i wdychając zapach jego rozgrzanej skóry. Nie była świadoma tego, że było to tym, czego naprawdę wtedy potrzebował. Pokrzepienia. Dowodu na to, że wszystko będzie dobrze i nie ma się czym przejmować.
Areum chowała jednak pewien sekret, którego nie zamierzała póki co zdradzać nikomu. Otóż, nie był to pierwszy raz, kiedy odwiedziła jego sypialnię. Dziś pojawiła się nieco później niż zwykle, jednak zazwyczaj dźwięki, które dochodziły do jej uszu zza kilku ścian, były zbyt niepokojące, by je bagatelizować, a zaczynały się pojawiać tuż po trzeciej. Sprawdziła to którejś nocy i nawet wtenczas zaśmiała się ironicznie, bo odpowiadająca godzina trzecia trzydzieści, przez wielu nazywana była często godziną Szatana. Z dnia na dzień, a raczej z nocy na noc, przestała jednak widzieć w tym śmieszną zależność i zaczęła dostrzegać coś więcej niż głupi dowcip. Nie podobało się jej to, ale czego  by nie zrobiła, niewiele jest w stanie pomóc. Prawdę mówiąc, kiedy tak siedziała przy Allo, wtulając się w jego ciało, robiła to nie tyle dla niego, co dla samej siebie. To sobie chciała dodać otuchy, bo choć nie do końca wiedziała, co go trapi, przeczuwała, że nie wyniknie z tego nic dobrego.

(o)

„O ja pierdolę, o ja pierdolę, o ja pierdolę...” było jednym z najczęściej powtarzanych zlepków słów jaki pojawiał się w myślach mieszkańców willi Aidena. W zasadzie tylko pan domu i Loyeh zachowywali się tak, jakby nic ich nie obchodziła sytuacja w jakiej się znajdowali. Mówiąc więcej, Lee, mogłoby się wydawać, była nawet pozytywnie zaciekawiona. Kobieta przypuszczała, że prośba o sprowadzenie swego czasu Kory nie odbije się bez echa i wiadomość o wizycie jej przyjaciela, dotrze do tych uszu, do których docierać pod żadnym pozorem nie powinna. Czuła, że wydarzy się coś, na co nikt nie jest tutaj gotów, ale nie była pewna co do wyniku odgórnie zaplanowanego spotkania.
Alex, choć najmniej wtajemniczony, również czuł że coś jest na rzeczy. Nie potrafił tego zdefiniować, ale podświadomie wiedział, że zbliża się coś wielkiego. Coś takiego, co nie zdarza się zbyt często i co każdy z obecnych w wilii zapamięta sobie na całe życie.
– Hej, Lena! – zawołał Alex, kiedy dziewczyna minęła go bez słowa. Zdawało się, że pogrążona w transie nawet nie usłyszała jego słów, ale zawróciła i podeszła do niego. Stanęła naprzeciw z założonymi na piersiach rękoma. Brakowało tylko zniesmaczonej miny i tupania, by Alexowi przypomniała się jego wychowawczyni ze szkoły podstawowej.
– Czego?! – warknęła rozeźlona. Dziewczyna pierwszy raz w życiu, jak mniemał Landon, wyglądała tak dojrzale.
– Uśmiechnij się – rzucił, szczędząc się do niej.
– Alex, ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co się zaraz wydarzy.
– No, właśnie nie i chciałbym żeby ktoś mi coś powiedział.
Elena patrzyła na niego, zastanawiając się czy on tak na serio, czy tylko sobie z niej żartował. Nie docierało do niej, jak ktokolwiek mógł nie znać Cieni.
– Okay, ufam, że nie robisz mnie w konia i naprawdę nic nie wiesz, więc... – nie dokończyła, bo coś zmroziło jej krew w żyłach. 
Przy czym słowa: „zmrozić krew w żyłach” nie były rzucone na wiatr. Nawet Alex poczuł zimno otaczające go z każdej strony. Nawet nie zwrócił uwagi na to, kiedy w salonie, w którym zebrali się wszyscy domownicy poza Aidenem, zrobiło się tak chłodno i jednocześnie dziwnie ciemno. 
– Co się dzieje?
– Zaczęło się – usłyszał w odpowiedzi od Loyeh, która stanęła obok nich. Blondynka na jego gust była dość wesoła w porównaniu do reszty zebranych. Trochę go to niepokoiło, bo w sumie nikt do końca nie wiedział, po jakiej stronie jest Lee.
– Co się zaczęło? – zapytał Alex, ale Lena uciszyła go ruchem dłoni.
— Teraz już cicho bądź i patrz uważnie.
Lena szepnęła na ucho Landona i w tym samym momencie przed mężczyzną, dosłownie tuż przed jego nosem, zmaterializował się ciemny dym. Alex nie był do końca pewny, czy aby jego oczy na pewno działają poprawnie. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że kłąb ciemnej materii, który wziął się dosłownie znikąd, patrzył wprost na niego. W jego wyobraźni miał mieć czerwone ślepia bez powiek. Albo z powiekami, tylko te były zastąpione przez ten dziwnie kołujący wokół własnej osi, bezwonny smog. W istocie, nie miało to jakiegoś szczególnego zapachu, ale Alexowi wydawało się, że pachnie to stęchlizną. Zupełnie tak, jakby to co znajdowało się wewnątrz gniło. Od razu skojarzyło mu się to z rozkładającymi się zwłokami. Chciał się mylić, bo rzeczywistość wyegzekwowała, że nic z tego co zdążył zobaczyć do tej pory, wcale nie było kwestia jego zbyt bujnej wyobraźni.
Po chwili, w salonie obok tego jednego, pojawiło się kilka innych podobnych snopów dymu, z których coś spoglądało na mieszkańców willi. Każdy z nich miał inny kolor „oczu”.
– Sprawdzają czy jest bezpiecznie – szepnęła Lena na ucho Alexa.
– Po co?
– Żeby inni mogli wejść – podsunęła Lee.
I tak też było. Kiedy cienie już „oceniły” czy istnieje wokół jakieś zagrożenie, ze środka każdego z nich wyszła nowa postać. Wtedy też okazało się, że kłęby dymu nie miały kolorowych oczu. W zasadzie, w ogóle nie miały one oczu, a kolory, które były w połowie widoczne przez obserwujących, tak naprawdę brały się od tych drugich postaci. Dym dzialal trochę jak soczewki. To tak jakby przepuścić przez niego strumień światła, gdzie białe rozszczepiało się na kilka osobnych barw. Alex naliczył cztery takie kolorów: czerwony, fioletowy, niebieski i zielony. 
Z każdego z tych snopów wyszła jedna postać. W sumie cztery: trzy dziewczyny, jeden mężczyzna. Tego ostatniego Alex poznał od razu. To był Kōra. Ten sam śmieszny Azjata, z którym wedle porady Aidena miał się nie mierzyć. Wtedy, kiedy Parrish polecił mu, aby nawet nie myślał o tym, by stawać z nim w szranki, jakoś nie mógł przestać myśleć o tym, że szef przewartościowuje umiejętności tego gogusia, ale teraz... Tym razem jednak, sam Alex musiał przyznać, że takie cichociemne wejście jest nad wyraz zajebiste! W jego głowie od razu pojawiła się myśl, że puścić coś z dymem może nabrać zupełnie nowego wymiaru.
– Korę już znasz – szepnęła mu na ucho Loyeh.
Alex przypatrzył się mężczyźnie raz jeszcze. Jego ubranie było ciemne purpurowe. W sumie nie wiedział, co to za strój. Wyglądał trochę jak mocno zdobiony szlafrok. Hafta tu, hafta tam. Co się bardziej rzucało w oczy to kolor jego tęczówek. Środek oka pozostawał czarny, jednak obwódka wokół niego błyszczała jasną wrzosową posmświatą. Choć przychodziło mu to z trudem, bo od razu nie stał się fanem tej postaci, Alex musiał przyznać przed samym sobą, że łapał się na tym, że rzucał w stronę Kory spojrzenia pełne zachwytu.
– Jest wiatrem? – zapytała Lena Lee, a jej głos wybudził Landona z letargu w jaki popadł na krótką chwilę.
– Dokładnie – odpowiedziała jej Loyeh, niej kryjąc uznania wobec potęgi swojego przyjaciela.
Alex wyszczerzył oczy, choć szybko siebpozbieral, nie chcąc „wyjść na mięczaka” przed nowymi.
– Ogólna zasada jest prosta. Ranga kitsune mierzona jest przez jego wiek. W tym przypadku jest zupełnie inaczej niż z innymi yōkai, gdzie najczęściej o byciu liderem decyduje siła. Oczywiście, moc też jest ważna, jednak ją także zdobywa się z biegiem lat i nie trzeba się tu specjalnie trudnić i poddawać jakimkolwiek ciężkim treningom, choć niektórzy uważają, że czasem się to przydaje, szczególnie przebudzonym – tłumaczyła Lee. Choć niepotrzebnie, bo była to wiedza podstawowa, którą on i Lena już dawno opanowali. 
– Ile on może mieć lat? – zagadnęła Lena. Alex szybko przypomniał sobie, że przecież jego ciemnowłosa przyjaciółka nie jest lisem, dlatego odpuścił sobie głębsze litościwe westchnienia.
– W przypadku kitsune, wiek określany jest za pomocą przydomków. Najmłodsze są lisy ognia. Są najbardziej temperamentne, jak chociażby nasz Alex. 
Landon nie przejął się kąśliwą uwagą pod swoim adresem. Uważał, że jego sposób bycia to wyłącznie zalety, które wielokrotnie już ratowały go z opresji. Rzecz jasna, kompletnie wyrzucał z głowy fakty, że najczęściej właśnie z własnej winy w kłopotu wpadał. Szczegóły... 
– Następne po nich są kitsune wody. Są już bardziej ogarnięte, ale wciąż mogą mieć porywisty charakter. Kitsune ziemi są zwykle najbardziej dojrzałe ze wszystkich zwykłych typów i zwykle wolą unikać spięć. Oczywiście, istnieje sporo wyjątków od tej reguły. Takim wyjątkiem jest Sakura – Loyeh wskazała ciemnowłosą dziewczynę, której oczy świeciły intensywnie zielono.
Ale Lena pomyślała o Lee właśnie. Była ziemią. Dostojną, ale potrafiącą skopać dupsko swoim wrogom. Kolor jej oczu również był pasujący do typu, a jednak nie świeciły tak jak u Sakury i innych.
– Ostatnim ze zwykłych typów jest powietrze. Kōra jest powietrzem. Ma ponad tysiąc lat od przebudzenia. Potężny staż.
Alexowi rozdziawił usta, nie mogąc uwierzyć w usłyszane słowa. Cholernie cieszył się, że nie podjął się wcześniej żadnej zgubnej próby i nie wyzwał Kory na pojedynek. Był pewien, że ten zdolny byłby zmiażdżyć go mrugnięciem oka. Zimny pot oblał jego czoło, więc szybko starł go wierzchnią stroną dłoni.
– Kim są pozostałe? – zapytała Lena, gestem wskazując na trzy, trzymające się blisko siebie dziewczyny.
– Blondynka nazywa się Areum. To neko, jak zresztą ty. Oczywiście jest dużo starsza. 
– Jak dużo? – zapytał Alex, z czystej ciekawości. Zastanawiał się, kiedy doszło u niej do przebudzenia, bo nie wyglądała ani nie zachowywała się szczególnie inaczej od niego.
– Może to zabrzmi dziwnie, ale przebudziła się tuż po urodzeniu. Teraz ma z siedemset lat… sześćset pięćdziesiąt… Jakoś tak. – Lee niewzruszona przeszła do kolejnej z dziewczyn, jednak zarówno Lena jak i Alex spoglądali to na Loyeh, to na Areum, niedowierzając usłyszanym słowom. Bo jak to tak... Po urodzeniu?!
– Niedobrze mi... – rzucił Alex, któremu od nadmiaru informacji zaczęło się przewracać w żołądku.
– Nishiko, ta w dżinsowych spodenkach to tanuki. Jest wodnistym odpowiednikiem kitsune w swojej… - Lee  szukała odpowiedniego określenia. – Jest wodą w swojej klasie, ale kończy staż i za kilka lat przejdzie w ziemię. Obok niej, kolejna brunetka, to Sakura. Jest z nich najmłodsza, jest ogniem. Kitsune, oczywiście – dodała szybko. – Jednak niech was to nie zwiedzie. Nikt ot tak nie trafia w szeregi tej gildii.
– Jakiej gildii? – zapytał Alex, ale Lena przerwała mu, rozumiejąc znacznie więcej.
– Czekaj, czy to oni są... – domyślała się, potrzebowała jednak potwierdzenia.
– Dokładnie. Razem tworzą Siedem Cieni – rzuciła z uznaniem Loyeh.
Alex przewrócił oczami, masując się po brzuchu. Niestrawność ktoś czuł w żołądku, jakby przybrała na sile, choć nie do końca wiedział skąd się brała. Rozglądał się uważnie po nieznajomych twarzach, wtedy też, kątem oka zauważył jeszcze jeden kłąb dymu w kącie.
Ostatni z cieni nadal krążył wokół postaci, której był ochroną. W końcu jednak ustąpił, odsłaniając twarz swojego pana. Był nim młody mężczyzna, którego oczy świeciły srebrnym światłem. To było o tyle dziwne, że w tym wypadku to nie tęczówka błyszczala, a właśnie środek oka, podczas gdy obwódka była ciemnobrązowa.
– A to kto? – zapytała Elena. 
Loyeh spoglądała na ostatniego z przybyszów, nie wierząc, że naprawdę go widzi. Przełknęła ślinę, szykując się, by móc to powiedzieć i już otwierała usta, smakując w myślach to imię, jednak głos Aidena ją uprzedził.
– Witaj, Allo.
Niepocieszona Lee spoglądała na Parrisha z wrogością. Odebrał jej jedyną taką szansę.
– Nie jestem pewien, czy będziesz równie zadowolony pod koniec tego spotkania, bracie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz